Killers of the Flower Moon – Martin Scorsese
Pełna recenzja tutaj. “Może dojrzałość Scorsese, ujawnia się właśnie ciekawszym prezentowaniu upadków niżli fałszywych wzlotów? Mało to jednak spektakularny upadek, jeśli poprzedzony wspinaczką po dobrze znanym szlaku.”
Szersze omówienie tytułu wraz z Pawłem Szrubą z Immersji i Łukaszem Mikołajczykiem z TV Styk tutaj:
May December – Todd Haynes
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie, bo tęskniliście za melancholijną “Carol”. “May Decemer” to świadomie kiczowata, utrzymana w egzaltowanej poetyce tabloidowych nagłówków, amerykańska opera mydlana. I choć forma ta współgra z fabułą, traktującą o aktorce (Portman), próbującej w ramach przygotowań do roli zbliżyć się do okrytej medialną niesławą dojrzałej kobiety (Moore), która swego czasu weszła w romans z trzynastolatkiem, to z czasem staje się ona kulą u nogi historii Haynesa. Kicz zaczyna być przewidywalny, żenada ustępuje irytacji, a ona finalnemu rozczarowaniu.
Firebrand – Karim Ainouz
Pozbawiony głębszej dramaturgii melodramat historyczny. Spod fasady aktorskiego panteonu nazwisk (Vikander, Law), wyrastają sztyniące ropą z rany Henryka VIII kępy mchu absurdów fabularnych, przeszarżowanych występów i narracyjnej indolencji w zawiązaniu historii oraz utrzymaniu napięcia.
The Zone of Interest – Jonathan Glazer
Pełna recenzja tutaj. Podążając za tytułowymi „szczegółami znaczącymi” z książki Hanny Krall, brytyjski reżyser umieszcza w przestrzeni (nad którą, zza kręcących równocześnie wielu kamer, genialnie panuje Łukasz Żal) przedmioty – niemych, jedynych nieświadomych świadków zbrodni przeciwko ludzkości. Brzdęk łyżeczki do herbaty wtóruje strzałom, a słoneczniki kierują swoje kwiaty w stronę słońca, które akurat zasłania dym z lokomotywy kolejnego transportu.
Conann – Bertrand Mandico
Mandico znów ucieka przed binarną percepcją świata. Choć motyw płci jako spektrum znów powraca, autor “Dzikich Chłopców” bardziej zainteresowany jest patrzeniem na życie i śmierć, w ujęciu reinkarnacyjnych cyklów. Kicz, estetyka gore i transgresja ponownie stają się sojusznikami reżysera, który dostarczył jeden z najbardziej “good good very trippy” filmów na tegorocznym festiwalu.
Lost Country – Vladimir Perisic
Interesująca historia relacji matki i syna, której bliskość zostaje wystawiona na próbę przez okres dojrzewania i fakt, że twoja stara akurat bezpośrednio przyczynia się do sfałszowania wyborów w Serbii xD. Ciekawa kartka z kalendarza Bałkan po wojnie w Jugosławii i wjeżdżająca na psychę obserwacja dziecięcego zagubienia w domu rodzinnym i wśród rówieśników. Film bez happy endu, ale spójrzmy sobie prawdzie w oczy, który bałkański film kończy się dobrze? (Nie wiem, widziałem ich tylko kilka)
Club Zero – Jessica Hausner
Pełna recenzja tutaj. Istotą przekazu, a także dowodem na kunszt satyry Hausner jest scena, w której rada rodziców, debatująca nad grzechami Panny Nowak, zamiast skupić się na problemie wątpliwej relacji z dziećmi, zaczyna kłócić się czy poszła ona z uczniem na spektakl w teatrze, czy może w operze. „Club Zero” będzie polaryzował, odrzucał i budził odruch wymiotny. Nie wejdzie w przebojowym stylu Owena Wilsona z „Zoolandera” na ekrany kin, jak zeszłoroczne „W trojkącie”, ale ma szanse stanąć kością w gardle bezpośrednio w nim portretowanych i tym, którzy ujrzą w filmowej fikcji swoje własne lekcje religii w szkole podstawowej.
Phony Wars – Jean-Luc Godard
Godard żegna się z kinem pokazem slajdów i zbitką przypadkowych dźwięków. Niektórzy odnajdą w tym jeszcze jeden genialny trolling, inni poczują się opluci. Obie grupy pewnie będą miały swoje słuszne racje. Osobiście mam względem “Phony Wars” podobne podejście, co do większości dwudziestopierwszowiecznych dzieł Godarda – nie pałam do nich sympatią, ale intrygują mnie i budzą respekt, że 90-letniemu dziadowi nadal nie zbrzydło szukanie nowych rozwiązań i środków wyrazu.
Asteroid City – Wes Anderson
Anderson kontynuuje bawieniem się filmowymi miniaturami. Tym razem narracyjnie jest bardziej zachowawczy (szczególnie w porównaniu z “Kurierem Francuskim”) i umieszcza wiele wątków w jednym wymyślonym miasteczku, które na czas trwania filmu staje się, trochę jak u Altmana, małą Ameryką. Jest przy tym, bardziej niż dotychczas, otwarty na tematy trudne. Porusza wątki bardziej poważne – pojawia się motyw żałoby, utraty zaufania i odbudowania uczuć na nowo. Jest też mniej zabawnie, bo to chyba pierwszy film Wesa Andersona, na którym nie popłakałem się ze śmiechu chociaż raz. Galaktyczna ekipa aktorska robi wrażenie, ale zaczynam powoli tęsknić za skromniejszymi, skupionymi na jednej historii dziełami pokroju “Kochanków z księżyca”, na które w najbliższej przyszłości się nie zapowiada.
Inside the Yellow Cocoon Shell – Pham Thien An
Arcydzieło kryjące swoje tajemnice w tej samej mgle, co obrazy Angelopoulosa, Tarkowskiego, Weerasethakula czy Bi Gana. Transcendentalna wędrówka przez wietnamską przyrodę w poszukiwaniu wiary i punktu odniesienia z pespektywy monoteistycznej(!). Niebywale dojrzały debiut i jeden z najlepszych filmów slow cinema ostatnich lat.
Fallen Leaves – Akki Kaurismaki
Buffalo 66′ dla ludzi po pięćdziesiątce. Wpierw przypomina odestetyzowany ciąg scenek rodzajowych rodem z filmów Roya Andersona, wypełnionych brzdękiem pustych butelek po wódzie i płynących z radio nie za miłych wiadomości. Kaurismaki pozwala jednak przedostać się nadziei w stupor egzystencji głównych bohaterów, finalnie dostarczając jeden z najbardziej pokrzepiających i urokliwych filmów tego roku.
La Chimera – Alice Rohrwacher
Rohrwacher wciąż wytęża słuch w poszukiwaniu historii niesionych przez hulający po włoskiej prowincji wiatr i nadal pozostaje wierna tematowi rozwarstwienia społecznego. Tym razem podgląda szalone życie szajki małomiasteczkowych grabieżców skarbów z etruskich grobów i towarzyszącemu im człowiekowi przepełnionego wielką tęsknotą. W “Chimerze” każdy schodzi pod ziemię po coś innego i każdy szuka w niej innych skarbów. Rohrwacher widzi więcej, patrzy inaczej i mówi mało – czyli tyle, ile trzeba w jej kinie.
Perfect Days – Wim Wenders
Pełna recenzja tutaj. „Perfect Days” w żadnym wypadku nie są pretensjonalnym romantyzowaniem rzeczywistości, bowiem nie ma w nich ani grama fałszu. Nawet jeśli prostota tych afirmacji i oddanie się mgnieniom piękna zdają się być zbyt bezużyteczne, jak na standardy kina współczesnego i za mało pragmatyczne w obliczu dzisiejszych lęków, to jednak są one niezwykle potrzebne. Wenders triumfuje wielkim manifestem kina humanitarnego, oferując widzowi czułość, której wciąż za mało na srebrnym ekranie.
Leave a Reply
Your email address will not be published. Required fields are marked *