Fikcja wdarła się i rozgościła na deskach sceny, w foyer oraz na podwórku Nowego Teatru. Wydrukowana wielkimi literami na kontenerze, wymownie zastąpiła „miłość” na skwerze, któremu od niedawna patronuje królowa fikcji, a zarazem jej literackie uosobienie – Elizabeth Costello. Zrodzona z pióra Johna Maxwella Coetzego bohaterka, której wizerunek w nowej sztuce Krzysztofa Warlikowskiego sztafetą przekazują sobie aktorki i aktor, stwierdza jakoby „nikt nie chciał już słuchać o realizmie”. Wobec takiej diagnozy, wzięta australijska poetka i pisarka zaprasza nas na siedem wykładów i pięć bajek.
Kolażowa konstrukcja sztuk reżysera „Francuzów” przyzwyczaiła nas do podążania za sznurem splecionych ze sobą tematów, ilustrowanych zazwyczaj kilkoma tekstami literackimi, filmowymi cytatami, muzycznymi i popkulturowymi referencjami. Tym razem punkt odniesienia jest mniej uniwersalny, nie mamy już bowiem znajomych, pojemnych w znaczenia bogów (jak przy „Odysei” lub „(A)polloni”), a jedną bohaterkę literacką, nie posiadającą tej mitologicznej apriorycznej symboliki. Nie jest to jednak barierą nie do przejścia, gdyż dopracowany tekst dramaturgiczny pozwala w tytułowych wykładach, jak i poza nimi przeprowadzić widza przez całe życie australijskiej pisarki oraz zakamarki jej przekornej osobowości. Oprócz wystąpień poruszających problematykę zagubienia wiary, poszukiwania miłości, winy, odpowiedzialności za zagłębianie się w zło, przez całe cztery godziny trwania sztuki Costello o twarzach Jankowskiej-Cieślak, Hajewskiej Krzysztofik, Ostaszewskiej, Chyry, Dałkowskiej i Mai Komorowskiej pozostaje pod baczną, sceniczną obserwacją jej stwórcy (przejmujący Bonaszewski w roli Coetzego), starzeje się i słabnie, tak po ludzku…
Premiera Nowego Teatru sprawia wrażenie wyniku eksperymentu pt. „Co by było gdyby zamknąć pod kluczem cały zespół Nowego na Madalińskiego?”. Częstszy wizytatorzy światów Warlikowskiego słusznie zauważą, że „Elizabeth Costello” jest niejako kulminacją WarlikowskiTheatricalUniverse. Ponownie można więc usłyszeć utwory Michelle Gurevich, zobaczyć Hannę Arendt (w identycznym(?) kostiumie, co w „Odysei”) małpy, nie mówiąc już o głównej bohaterce, której reżyser „Kabaretu Warszawskiego” miał okazję oddać już jeden monolog w „(A)polloni”, czy cały akt w „Końcu”. Samoświadomy, hype’owany przez liczne brechtowskie zabiegi crossover episode, przywodzi wręcz momentami na myśl „Dom, który zbudował Jack” Larsa Von Triera (tam również Duńczyk licznie odnosił się do samego siebie). Tu vontrierowszcyzna objawia się w meta-narracji na linii Coetze-Costello, fragmentaryzacji tekstu dramaturgicznego na epizody, czy nawet w sposobie kręcenia aktorów kamerami. Pomimo unoszącego się w dusznym audytorium ciężaru kryzysu egzystencjalnego, dużo tu okazji do szczerego śmiechu, szczególnie w scenie, gdy pedantyczny Bartosz Gelner ogłasza swojej scenicznej matce przybycie gościa anonsem „Mamo, małpa do ciebie”.
Choć galaktyczny zespół aktorski Warlikowskiego nie podlega radykalnym przemianom, to każda sztuka wyróżnia w snopie światła punktowego jakąś kreację (masterclass Macieja Stuhra w „(A)polloni”, show Magdaleny Cieleckiej w „Kabarecie”, przejmująca walka o siebie Jacka Poniedziałka w „Końcu). Aktorski powidok po „Elizabeth Costello” zapewnia duet Andrzeja Chyry i Pani Mai Komorowskiej. Ten pierwszy daje popis w milczeniu, mocując się z mimiką twarzy, słuchając monologu Costello/Ostaszewskiej, przypieczętowując go jeszcze później przemówieniem Mefistofelesa/Paula Westa. Ta druga, pomimo najkrótszej obecności na scenie, piorunuje szczerym świadectwem starości, a w nim uwielbieniem dla życia.
[MAŁY SPOILER] W wieńczącej spektakl scenie zajrzenia za bramę, zlękniony i rozgorączkowany grymas twarzy Komorowskiej znika w mroku, wynosząc tę scenę do ścisłego panteonu potencjalnej kompilacji „najlepszych momentów Krzysztofa Warlikowskiego. Nie da się jednak ukryć, że scena ta pozostaje dosyć wierna (ale nie wtórna) tej z ”Końca”. Może akurat nie udało się, a może nie było to zwyczajnie możliwe, tak sprytnie skrócić tekstu dramaturgicznego, jak w przypadku pominiętego monologu o holocauście w ubojniach zwierząt. [KONIEC SPOILERÓW]
„Elizabeth Costello” wyznaje synowi, że „słowa przestały się prężyć”. Odnoszę wrażenie, że i sam Krzysztof Warlikowski nie prężył się i tym razem. W bliskiej byciu linearną sztuce, w dziele powściągliwym w swym cieszącym zmysły efekciarstwie, momentami intymnym, składa pokłon fikcji – tej z jego własnych, wykreowanych światów, jak i tej egzystującej poza murami na Madalińskiego, której przyświeca wielki napis drukowanymi literami na skwerze Elizabeth Costello.
Leave a Reply
Your email address will not be published. Required fields are marked *