Pojawiający się w internecie, ilekroć któryś z naszych rodaków skoczy na 225 metrów w Planicy lub pośle piłkę w okienko bramki, kolaż największych Polaków wydaje się całkiem zgrabnie obrazować dwudziestopierwszowieczny patriotyzm. Rozpościerający swe muskularne dłonie, niczym orzeł w koronie, Pudzian (i nierozerwalne z jego obecnością echo “Polska Guroooom!“) nadaje deklaracji dumy z ojczyzny jakiś obciachowy charakter, który wyrażony zostać może tylko w ironicznym memie. A jednak, krocząc w tym roku na Openerze, obok hałasującego na mainie Lil Yachtiego, usłyszałem z głośnika jednego namiotu fragment “Zróbmy dym, zróbmy szum…” utwór z bijącego rekordy popularności musicalu “1989” Katarzyny Szyngiery. Choć mobilizujące słowa nie miały szans przebić się przez lecące czwarty raz “I took the wock to Poland“, wywołały u mnie przyjemne ciarki radości z tej miłej niespodzianki. Trzy miesiące później “Kos” Pawła Maślony wygrywa Złote Lwy na festiwalu w Gdyni, na zimę dzieciaki tańczą na tiktoku drillowe układy do “Jesieni – Tańcuj ” L.U.C.a z “Chłopów“, a ludzie spontanicznie cytują w rozmowach najlepsze teksty Jana Pawła z Adamczychy. Te pojawiające się na łączce kwiatki, których płatki nie zrosiła czerwona krew spod Monte Casino, sprawiły, że zacząłem zastanawiać się, czy nie jesteśmy przypadkiem świadkami kreowania się fundamentów pod nowy, pozytywny mit narodowy – wykraczający poza ironiczny mem…

Odkąd pamiętam, wycieczka do kina kojarzyła mi się ze zwiastunem nowego filmu historycznego produkcji polskiej. Wielkie ambicje i niespełnione marzenia stworzenia drugiego “Potopu” – godnego następcy, który mógłby przerwać monopol sienkiewiczowskich ekranizacji w świątecznym programie telewizyjnym, kończyły się jednak klapą. Epopeje pokroju “1920 Bitwy Warszawskiej“, “Hiszpanki” lub hagiografie “Popiełuszki…” i “Zieji” właściwie tylko zasilały kolejne konkursy główne w Gdyni, ewentualnie zgarniając nagrody za najlepsze scenografie, a potem męczyły gimbusów podczas szkolnych wycieczek do kina. Wpychane na siłę do gardeł, rozpływały się wraz ze zdjęciem z afisza (serio czy ktoś jeszcze pamięta taki film jak “Ciotka Hitlera“, albo „Śmierć Zygielbojma“?). Istotnym aspektem tych porażek były także finansowe ograniczenia, a budżety, nawet jeśli milionowe, nie zmieniały nagle swej waluty ze złotówki na dolara, co najlepiej chyba skwitował Jacek Braciak na kanapie u Kuby Wojewódzkiego. I gdy tak cierpieliśmy, uprawiając filmowy mesjanizm, najbliżej zbawienia gatunku i znalezienia właściwych środków na wzniosłe zamiary był Jan Komasa. Gdyby zdjąć z “Miasta 44” łatkę pierwszego filmu o powstaniu warszawskim, na który kraj nad Wisłą wreszcie zasłużył i wpakować go do polskiego uniwersum powstańczego superhero, efekciarstwo i ekranowa rozpierducha przyniosłyby może zasłużony audiowizualny zaciesz, a nie jęki rozczarowania.

Drugą drogą, równoległą do ścieżki szabli i Berylu, podążało kino wciąż żywych wspomnień z epoki PRL lub transformacji. Tu, albo podążając za patentami mistrzów moralnego niepokoju, przepisywaliśmy na nowo najbardziej ciemne, ze wszystkich szaro-burych historii o bezradnych obywatelach, odkrywających kolejne zwyrodnienia opresyjnego państwa lub tych wyrzuconych na kapitalistyczną mieliznę. Do dziś pamiętam dyskusje o wątpliwie eksportowym charakterze, wokół nagrodzonych w Berlinie i nominowanych do EFA “Zjednoczonych stanów miłości” Tomasza Wasilewskiego. Można było też, na przekór arthouseowym ambicjom, ale z rozrzewnieniem, wspominać picie herbaty ze szklanek w metalowych sitkach i kręcić komedie. Komedie, które czasem, zamiast śmiać się z dziwactw Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, romantyzowały niektóre jej patologie (czego przykładem może być choćby “Zupa nic” Kingi Dębskiej). Oba nurty jednak, w przeważającej większości wciąż mają niestety znamiona naśladowania i odtwarzania świata obecnego w pamięci niektórych ludzi, niżli opowiadania nowych historii.

W ostatnich latach, z duszącego swądu smogu, dało się wyczuć w powietrzu płynącą z Gdyni bryzę świeżości. Frywolny “Najmro“, wprowadzający łyżkę dziegciu w kolorowe najntisy “Powrót do Legolandu“, niezamierzenie kinky homoerotyczne “Legiony“, angażujące “Hiacynt” i “Żeby nie było śladów” zwiastowały jakąś tendencję rozprężenia – większego luzu w formie, odejścia od obowiązku historycznej wiarygodności.

I tak gdańskie “1989“, zamiast zbierać cięgi za nieudolną próbę kopiowania Hamiltona, do dziś wypełnia praktycznie po brzegi każdy pokaz. Oprócz pochwał krytyki po samej premierze, zbiera również wiwaty w trakcie spektaklu np. w scenie freestylowej debaty Wałęsy z Miodowiczem. Spektakl Szyngiery nie ogranicza się do samego mŁoDzieŻowEgo rapowania, bo również nie boi się zdissować kłótliwości i dziwactw przywódców Solidarności. Podobnie Netflixowe “1670“, choć przez niektórych odklejusów wykręcane jest tak, by wpasować przekaz serialu do obecnych realiów politycznych, raczej przekonało do siebie tysięcy widzów dobrą satyrą, sprawnie strzelającą w Polskę magnacką i współczesną. A “Kos” (mylnie sprowadzany jedynie do filmu tarantinowskiego) także popuszcza wodze fantazji, sprawnie łącząc wybijającą się na drugim planie krytykę szlachty oraz wątki rewolucji, dopełniając nimi pierwszoplanowy western.

Wszystkie te dzieła, choć zanurzone w realiach i czerpiące z nich wiele inspiracji, miały odwagę zluzować majty, a przez to stać się odrobinę bardziej sexy. Wpuszczając do historycznych adaptacji więcej humoru, kłamstewek w imię wolności twórczej, unikają agresywnego faszerowania widzów patosem, tworząc podwaliny pod pozytywny mit narodowy. Mit, który z natury dopuszcza minięcie się z rzeczywistością w kilku względach, wreszcie, taki mit, który łącząc w komentarzach na tiktoku, twitterowych nitkach i w rozmowach przy stole rodzinnym Polaków, pozwala osiągnąć upragnioną jedność.

Tags: , , , , ,

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Social Media Auto Publish Powered By : XYZScripts.com