Samsara
Dwuaktowy i przedzielony interludium film Loisa Patino to najbardziej immersyjny i transcendentalny seans festiwalu. Reżyser (bardzo spoko) “Czerwonego Księżyca” przenosi na celuloidową taśmę istotę “Tybetańskiej księgi umarłych”. W pierwszym akcie, poruszając się po buddyjskim klasztorze oraz zanurzając zmysły w nurtach wody lasu tropikalnego, Patino zbliża nas w kierunku Bardo, którego doświadczenie w pełni ustanawia 10 minutowa sekwencja medytacji (w której widz dosłownie bierze udział). Mostem łączącym drugą część z pierwszą jest motyw reinkarnacji, ale krajobraz oraz poetyka drugiego aktu są swoistym negatywem poprzednika. “Samsara” to tytuł idealny na sekcję lost lost lost, dla ludzi którzy kochają Apichatponga Weerasethakula, chodzić w fotelu po lesie, albo naprawdę smacznie pospać w kinie.
Seneca
“Seneca”, podobnie jak powyższa “Samsara”, składa się z dwóch części. Z tym, że gdy dzieło Patino było połowione intencjonalnie, to film Schwentke w 1/2 jest świeży, a w dopełniającej go 1/2 sztyni spleśniałymi ziemniakami. Zaczyna się obiecująco, bo reżyser prezentuje coś na kształt do bólu postmodernistycznej, efekciarskiej ekranizacji “Quo Vadis”, która sprawia wrażenie wyreżyserowanej i zagranej przez zespół TR-u Warszawa. Intelektualne dysputy Seneki w ustach Johna Malkovicha (radził sobie w podobnej roli w Nowym Papieżu znakomicie), idealnie fermentują z grającym na elektrycznej lutni Neronem. Niestety, później Schwentke przestaje być szalony i zaczyna uprawiać wyjątkowo irytujący (no dobra wkurwiający aż) obrzydliwy kabaret. Seneka pierdoli te swoje sentencje, w kółko zapętlając się, a wraz z tym komedię do martwego żartu. Martwemu żartu towarzyszy ten najbardziej ohydny, czterdziestominutowy gag z nieudanych prób samobójczych filozofa. I wszystko co dobre, kończy się, ale wolno, bo finał ciągnie się jak ser w spaghetti.
Shadowless Tower
Jeśli jest jakiś film, który z tegorocznego Berlinale zasługuje na miano “wielkiego”, to jest to ten tytuł. Dzieło Lu Zhanga odsłania przestrzenie niepełne i otwiera niezabliźnione rany. Relacje charakteryzuje brak, który przybiera formę namacalnych dowodów dopiero w spotkaniach bohaterów. Nad całą tą niezapełnioną pustką góruje wieża, która nigdy nie rzuca cienia. W filmie Zhanga, bohaterowie mają w sobie nadmiar cienia, ale pożądliwie poszukują go także wokół siebie. W swoich esejach “Pochwała Cienia”, Jun’ichirō Tanizaki czyni z cienia rzemieślnika piękna, który swoim dotknięciem pozwala ujawnić urodę budynków i wartość przedmiotów. U Lu Zhanga cień także jest czymś, w czym kryje się upragniona bliskość, ale towarzyszy jej też konieczny ból.
Leave a Reply
Your email address will not be published. Required fields are marked *